Mecz o więcej niż wszystko, starcie na gorącym terenie, bitwa, której nie można przegrać – tak zapowiadane było spotkanie wyjazdowe reprezentacji Polski z Albanią. Spotkanie wygrane przez Biało-czerwonych 1:0. Spotkanie, które sprawiło, że drużyna Paulo Sousy awansowała na 2. miejsce w tabeli swojej grupy eliminacyjnej. Mecz przez ostatnie dwa dni został już rozłożony przez media na wszystkie czynniki. My więc chcemy wam pokazać go w nieco innej formie i zająć się jego otoczką, a także obrazkiem Albanii, do której się wybraliśmy. I która nie była tak straszna, jak ją malowali.
Jest tam sens jechać? To Bałkany, w dodatku taki mecz. Wiesz, co tam się będzie działo? – pytano mnie przed wylotem do Tirany. Nie wiedziałem, bo z jednej strony mecze z bałkańskimi rywalami zazwyczaj są rzeczywiście gorące, a z drugiej strony o albańskiej gościnności naczytałem się na tyle dużo, że postanowiłem zaryzykować. W poniedziałek, ruszając z podwarszawskiego Modlina, rozpocząłem albańską przygodę.
Widoki, dla których warto latać
Na początku ustalmy sobie jedną rzecz – nie należę do fanów latania. Jeśli mam do wyboru dotrzeć do jakiegoś miejsca samolotem w dwie godziny lub pociągiem w godzin dziesięć, zazwyczaj wybieram drugą opcję. Do Albanii drogą lądową dotrzeć jest jednak na tyle trudno, że tym razem zdecydowałem się na drogę powietrzną. Wylot z Warszawy, przesiadka w holenderskim Eindhoven i lot do Tirany. Tak wyglądało to w tamtą stronę. I o ile moja antypatia do samolotów miała się dobrze podczas pierwszej części podróży, podczas tej drugiej zepchnąłem ją na dalszy plan. Lecąc nad Niemcami, Austrią, Słowenią, Chorwacją, Bośnią i Hercegowiną oraz Czarnogórą, można zobaczyć wiele. I – przynajmniej tymczasowo – wyleczyć się z niechęci do latania.
Tirana – miasto różnorodności
No dobra, jeśli już ustaliliśmy, że boję się nie do końca lubię latać, ale jednak się jakoś przemogłem, to zajmijmy się samą Tiraną. Bo to miasto niezwykłe i różnorodne. Tą różnorodność najłatwiej przedstawić chyba tym, jak podchodzi się tam do religii i akceptacji innych wyznań. W stolicy Albanii niczym niezwykłym nie jest to, że w odległości kilkudziesięciu lub kilkuset metrów od siebie stoją kościoły katolickie, prawosławne, a także meczety. Gdy w kościele katolickim rozbrzmiewają dzwony, a po chwili w meczecie rozpoczyna się modlitwa, nikt nie ma z tym problemu. Nawet mimo tego, że według oficjalnych statystyk (co prawda pochodzących z 2011 roku) to islam jest religią dominującą w Albanii (ponad 1,5 mln wyznawców, przy 280 tys. katolikach i niemal 190 tys. osób prawosławnych. Wzajemny szacunek i brak okazywania uprzedzeń do osób wyznających inne religie, jakie mają miejsce w Albanii, to rzecz w innych zakątkach świata rzadko spotykana.
Jeśli zastanowić się, z czego to wynika, łatwo znaleźć odpowiedź podczas zagłębiania się w historię Albanii. A konkretnie w historię dyktatury Envera Hodży, który od 1944 do 1985 roku był I sekretarzem Albańskiej Partii Pracy. Był królem, którego nikt nie miał prawa strącić z tronu.
Hodżę najłatwiej nazwać tyranem. Przez 40 lat jego rządów, Albania była krajem odciętym od świata, z głęboko zakorzenioną w strukturach państwa komuną. Za wyznawanie jakiejkolwiek religii Hodża karał obywateli. W dodatku kazał burzyć kościoły, a jakichkolwiek przejawów nieposłuszeństwa nie tolerował. Byle jakie błahostki potrafił karać więzieniem (np. za narzekanie na smak ziemniaków, które według dyktatora było krytykowaniem warunków życia w państwie, jednoznacznym z krytykowaniem władzy, o czym ciekawie opowiadają autorzy wideobloga PodróżoVanie. A skoro ktoś karał za takie rzeczy, jak ta wymieniona powyżej, więzieniem, nietrudno domyślić się, czym karano próby wyjazdu do innego kraju (surowo zakazane) czy wyznawanie religii.
Pozostałości po rządach Hodży jest zresztą znacznie więcej. Jedną z ikonicznych jest tirańska piramida. Tak, dobrze słyszycie, piramida, w której Hodża niczym egipski faraon, miał zostać pochowany po śmierci. Gdy jednak umarł, a jego dyktatura się skończyła, na taki ruch nikt się nie zdecydował. Choć strach, obecny w Albańczykach i „wypracowany” przez lata sprawił, że w piramidzie stworzony muzeum poświęcone pamięci Hodży.
Muzeum zbyt długo jednak nie przetrwało. W 1991 roku, po upadku komunizmu, gdy poplecznicy Hodży stracili resztki władzy, piramida stała się centrum konferencyjnym, w 1999 roku przekształcono ją natomiast w bazę NATO podczas wojny w Kosowie. W ostatnich latach była natomiast porzuconym i opuszczonym demonem przeszłości, wykorzystywanym przez imprezowiczów czy nawet bezdomnych, którzy w niej nocowali (wejście cały czas było otwarte).
Dopiero teraz, po wielu latach zapomnienia, władze Tirany postanowiły odrestaurować i przebudować piramidę. Projekt powierzyły holenderskiej firmie MVRDV, która porzuconą budowlę zamieni w pełne zieleni atrium, z kawiarniami i restauracjami, a większość betonu zastąpi szkłem. Pyramid of Tirana ma się stać nowym centrum kulturalnym albańskiej stolicy.
Kibicowskie piekło
Skoro już ustaliliśmy, że albańska tolerancja stoi na najwyższym poziomie, warto też wspomnieć o gościnności. – Jeśli wygracie, przyjdźcie tu po meczu, postawię wam po piwie – powiedział do nas kelner w jednej z tirańskich restauracji, gdy we wtorek kierowaliśmy się w stronę stadionu. Co prawda nie sprawdziliśmy, czy rzeczywiście kelner wywiązałby się z obietnicy, ale mogę założyć, że tak. Bo Albańczycy to towarzyscy i pozytywni ludzie. A przynajmniej takie sprawili wrażenie, gdy obserwowałem ich przez te kilka dni. Potrzebujesz pomocy? Nie ma problemu, mów o co chodzi. Zgubiłeś się? Nie martw się! Pomogę ci znaleźć drogę. Chcesz herbatę w barze, w którym jest sam alkohol? Damy radę! Przecież można iść po nią do zakładu fryzjerskiego obok lokalu i przynieść ją do stolika (autentyczna sytuacja, której doświadczyliśmy).
Mniej życzliwości jest jednak na trybunach, bo tam rzeczywiście nawet osoby wierzące w niebo (chrześcijanie, muzułmanie czy wyznawcy jeszcze innych religii), potrafią stworzyć piekło, w którego złagodzeniu nie pomaga nawet pomnik Jana Pawła II ustawiony przed stadionem Air Albania Stadium (co szczerze mówiąc było dla nas faktem dość zaskakującym).
Jeszcze przed rozpoczęciem spotkania, na długo przed nim, na trybunach stadionu w Tiranie (swoją drogą stadionu bardzo ładnego i nowoczesnego) było niesamowicie głośno, a decybele prawdopodobnie przekraczały natężenie dopuszczalne dla zdrowia uszu. Stadion huczał, drżał, unosił się. Z głośników płynęła albańska muzyka, a miejscowi kibice głośno dopingowali. I tu warto podkreślić, że tworzyli tzw. piekło, ale bez prowokowania polskich kibiców. Piekło z rzucaniem butelkami czy wyrwanymi z trybun krzesełkami zaczęło się dopiero później, gdy Polska strzeliła gola, choć w całym tym chaosie trudno stwierdzić, czy zapalnikiem nie było coś, co tuż po golu stało się na trybunach, a czego po prostu nie zauważono.
Warto jednak zauważyć, że mimo wygranej Polski, na ulicach Tirany po meczu było bardzo spokojnie. Nie było burd, nie było bójek z polskimi kibicami. W hotelowej restauracji, grubo po północy, część stolików zajmowali Albańczycy, część Polacy, ubrani jeszcze w koszulki meczowe, obwiązani szalikami w narodowych barwach. I nawet to nie sprowokowało miejscowych i nie ściągnęło niczego złego. Wspomniane piekło rozpoczęło się na meczu, ale też na nim się zakończyło.
Nowoczesny stadion, uprzejmi ludzie, piękne góry i dostęp do morza. Z jednej strony Albania wydaje się wymarzonym miejscem na wyjazd, zarówno dla turystów, jak i kibiców (w przypadku, gdy gra tam nasza kadra). Z drugiej strony wiele osób odrzucać mogą komunistyczne pozostałości w całym kraju, brak sklepów czy restauracji, jakie znamy z „naszego świata”, czy po prostu zupełnie inny tryb życia. Nie mogę powiedzieć, że do Tirany chętnie będę wracał, nie mogę też powiedzieć, że to miejsce, które każdy powinien zobaczyć. Mogę jednak stwierdzić, że jeśli ktoś będzie miał okazję wyjazdu do tego miasta i będzie się wahał, jaką decyzję podjąć, powinien spróbować. Nawet tak specyficzne miejsca mają swój urok.