Od Ajaksu po Barnet. Jak Edgar Davids bił się z piłką i światem [FUTBOL STORY]

Wszystko zaczęło się od tego, że nienawidził przegrywać. Nawet w bierki. Gdy jako 10-latek dostał po raz pierwszy czerwony kartonik w szkolnym meczu, nie przeprosił – powiedział tylko: „To nie ja zacząłem”. I tak było całe życie. Edgar Davids. Pitbull. Futbolowy wojownik z dredami i okularami, który wchodził w mecze jakby to była wojna. I który nigdy nie zapomniał, skąd pochodzi.

Urodził się w Surinamie, ale wychował na ulicach Amsterdamu. To tam, na twardym betonie, uczył się nie tylko techniki, ale i charakteru. Kiedy miał 12 lat, trafił do akademii Ajaksu – tej samej, w której szkolił się Kluivert, Seedorf, Rijkaard. Ale nawet tam był inny. Zadziorny, wybuchowy, impulsywny. Trenerzy mówili, że „ma problem z autorytetami”, ale nikt nie miał wątpliwości – to chłopak z mentalnością zwycięzcy.

Debiutował w Ajaksie jako nastolatek. W 1995 roku wygrał z klubem Ligę Mistrzów, grając u boku van der Sary, Litmanena czy braci de Boer. Był wszędzie – odbierał piłkę, rozgrywał, podłączał się do ataku. Biegał jak szalony. Ale nie to go wyróżniało najbardziej. Wtedy pojawiły się one – okulary.

Davids cierpiał na jaskrę, która powodowała problemy ze wzrokiem. Po operacji musiał nosić specjalne, ochronne szkła na boisku. Dla jednych wyglądał przez to jak superbohater. Dla innych – jak dziwak. Ale Edgar nie przejmował się opiniami. Mówił, że nie obchodzi go styl – obchodzi go wynik.

Po sukcesach w Ajaksie przeniósł się do Mediolanu. Początkowo do Milanu, ale tam nie zagrzał miejsca. Prawdziwy rozkwit nastąpił w Juventusie. W Turynie był sercem drużyny. To on robił czarną robotę, by Del Piero i Nedved mogli czarować. Nazywano go „motorem Juve”, „sercem środka pola”, „graczem, który gra tak, jakby walczył o przetrwanie”. I coś w tym było.

W reprezentacji Holandii był równie ważny, choć często kłopotliwy. Gdy trener Guus Hiddink posadził go na ławce podczas EURO 1996, Davids wybuchł: „Ten ślepiec powinien wyjąć głowę z tyłka niektórych piłkarzy”. Wyleciał z kadry, ale wrócił później i pomógł Oranje w dojściu do półfinału MŚ 1998. Zawsze był skrajny. Albo bohater, albo wróg numer jeden.

Karierę kończył długo i głośno. Grał w Tottenhamie, Crystal Palace, a nawet… w Barnet. Ostatni etap to krótkie i nieco groteskowe epizody w niższych ligach, gdzie jako grający trener nosił koszulkę z numerem 1 i co mecz łapał kartki. Ale w jego przypadku – to pasowało.

Dziś Davids nie błyszczy w mediach. Nie chce być ekspertem. Raz pojawił się w sztabie reprezentacji Holandii, ale nie ciągnęło go do kamer. On już swoje powiedział na boisku – wślizgami, walką, nieustępliwością. Nie był najlepszy technicznie. Ale był tym, którego każdy nienawidził jako rywala i kochał jako kolegę z zespołu.

Bo nie trzeba być artystą, by zostać legendą. Czasem wystarczy grać tak, jakby jutro miało nie nadejść.